Nie każda generacja ma szczęście do sportowców, których sukcesy, a również i osobowość rozpalają wyobraźnię, jednocześnie stanowiąc w zbiorowej świadomości ważny punkt odniesienia. A my jesteśmy w tej niebywale uprzywilejowanej sytuacji, że dane nam było, a właściwie wciąż jeszcze jest być świadkami osiągnięć Mai Włoszczowskiej.
Bez dwóch zdań najznakomitszej zawodniczki kolarstwa górskiego w Polsce i jednej z czołowych – spośród bardzo wąskiego grona – na świecie. Wraz z pozostałymi kolarkami najpierw MTB Halls Team, a później CCC Polkowice, przecierała w Polsce szlaki dla MTB, stosunkowo młodej wszak dyscypliny. Później, już w barwach Gianta i wreszcie Kross Orlen Cycling Team ugruntowała jej i zarazem swoją w niej pozycję kolejnymi sukcesami.
Ma tę moc!
Pokazała, szczególnie nam, kobietom, „jak zwyciężać mamy”. Bez kompromisów, bez kompleksów, bez wymówek. Z pełną odpowiedzialnością za swoje życie i karierę, której bynajmniej nie przynieśli jej, już gotowej i pięknie opakowanej, zstępujący z nieba cherubini.
– Pasja, która jest dla mnie pracą, jest moim największym szczęściem – mówiła w jednym z wywiadów. – Ale też nie oszukujmy się, nie jest to tylko piękna, fajna kariera, podróże, medale i fun z jazdy na rowerze. Jest też sporo stresu i cierpienia. To trochę „klasztorne” życie, bo przez ciągłe wyjazdy trudno utrzymać relacje z rodziną czy przyjaciółmi. Ale każda miłość potrafi przysporzyć też trochę bólu, prawda?
Zauważała nierówności w traktowaniu kobiet i mężczyzn w kolarstwie, w sporcie w ogóle, ale po prostu „robiła swoje”. Ruch feministyczny powinien umieścić jej wizerunek na sztandarach i rozdawać jej zdjęcia jak ksiądz obrazki świętych, kiedy chodzi po kolędzie. „Oto jedna z naszych najważniejszych patronek. Odważnie sięga w życiu nie po to, co życie dla niej ma, ale po to, co chce od niego dostać. Postępuj jak Maja Włoszczowska!”.
Upadała…
Nie o kult tu jednak chodzi, ale o wzór, inspirację z krwi i kości. Nawet jeśli te ostatnie, jak to u ludzi, okazały się kruche, a los wcale nie zamierzał Majki wyłącznie obdarowywać licznymi łaskami, czasami bezwzględnie sprzedawał jej także bolesne kuksańce. Nie obrażała się z tego powodu na życie, po prostu odbierała kolejną lekcję cierpliwości i pokory, ale też zawsze ze sportowym zacięciem wyrównywała rachunki. Ukończyła przecież na Politechnice Wrocławskiej matematykę finansową i ubezpieczeniową. I choć łączyła naukę z treningami i wyjazdami na zgrupowania i wyścigi, była pilną i sumienną studentką.
Po każdym upadku wracała jeszcze silniejsza i bardziej zdeterminowana, nie tracąc przy tym pewności siebie i poczucia humoru. Jeśli nakręcą kiedyś jeszcze jakiegoś Bonda i wymyślą sobie, że ma to być kobieta, będę postulowała, by postać tę zagrała Maja Włoszczowska. Albo niech chociaż scenariusz oprą na wątkach z jej życia.
Można powiedzieć, że karierę zaczęła od zderzenia: w 1998 roku, podczas jednego z pierwszych treningów kolarskich w Sokolikach na czołówkę „wyszło” jej drzewo. Rok po wywalczeniu srebrnego medalu IO w Pekinie na ostatnim treningu przed mistrzostwami świata w Canberze upadła na twarz na najtrudniejszej przeszkodzie. – Myśleliśmy, że nie żyje – powiedzą świadkowie. W czempionacie globu nie wystartowała, ale ledwie trzy tygodnie później w mistrzostwach Europy w maratonie MTB wywalczyła srebro.
Bolesne kontuzje
W 2012 roku bardzo poważna kontuzja stawu skokowego i kości śródstopia wyeliminowały ją ze startu w Igrzyskach Olimpijskich w Londynie. W mediach rozpętał się „kałszkwał”. Że ma słabą technikę, że kto tak trenuje na dwa tygodnie przed IO, że to specjalnie, bo formy nie ma i obawiała się blamażu, że „rozkapryszona celebrytka” rok przed igrzyskami „strzela focha” i zmienia szkoleniowca, a w ogóle jak może prowadzić ją Marek Galiński, który wciąż sam się ściga. To nie cytaty z wpisów anonimowych internetowych wojowników klawiatury w zbrojach z folii aluminiowej, ale uznanych w środowisku kolarskim autorytetów.
Weź to znieś! Dwa złote medale mistrzostw świata, olimpijskie srebro i dwa krążki z najcenniejszego kruszcu wywalczone w mistrzostwach Europy nagle nie znaczą nic. Wymagająca przede wszystkim od siebie perfekcjonistka, którą przez 15 lat interesował tylko trening kolarski prowadzący do mistrzostwa w sporcie (więc jako jedna z pierwszych sięgała po wszystkie, również technologiczne nowinki, jak choćby pulsometr czy pomiar mocy) stoi właśnie przed niepewnymi rokowaniami dotyczącymi powrotu do wyczynowego uprawiania kolarstwa.
Znajduje w sobie jednak na tyle siły i opanowania, by w wyważonych słowach – ona sama uważa, że zareagowała spontanicznie, tym bardziej chapeau bas! – odeprzeć bezpardonowe ataki. Trzydziestolatka ma w sobie więcej dojrzałości i odpowiedzialności za słowa niż jej doświadczeni życiowo adwersarze w wieku więcej niż średnim.
Do Londynu jedzie kibicować, na trasie przygląda się błędom, jakie popełnia czołówka i dręczy ją myśl, że ten medal był do wzięcia… Choć stara się nigdy nie płakać, kryje oczy pełne łez za ciemnymi okularami, które zasłaniają pół twarzy.
Mocny powrót z większą mocą
Mimo że z uszczerbkiem na zdrowiu, jakiego doznała podczas feralnego treningu w Livignio, kwalifikuje się… do renty inwalidzkiej, w niespełna dziewięć miesięcy później wraca do ścigania. Dwa pierwsze wyścigi i każdy kończy na podium. Media znów pieją z zachwytu. A ona tylko, zgodnie z zaleceniem Marka Galińskiego, jak zawsze „robiła swoje”. Białej silikonowej bransoletki z napisem „Just do your job”, która ma jej przypominać nieodżałowanego trenera, pewnie już nigdy nie zdejmie.
Jechała z nią – założoną na nadgarstku prawej ręki, w której ściskać będzie na mecie biało-czerwoną flagę – w Rio de Janeiro, gdzie wywalczyła swój drugi olimpijski medal. Wcześniej miała ją w Vallnord w Andorze, tam przez poluzowany blok przegrała niemal pewny krążek MŚ. I rok później, tuż przed IO, kiedy po defekcie, aż do finałowej kreski walcząc zaciekle o medal z Emily Batty, ukończyła rozgrywany w Czechach światowy czempionat na 4. miejscu. Długo jechała na drugiej pozycji, gdy złapała kapcia.
– Oh my goodness! Nové Město, chcieliście dramatu, właśnie go dostaliście! – wrzeszczał niemal dyszkantem komentator, gdy biegła z rowerem do boksu.
Czy odpuściła, mimo że jej szanse na pudło w obu tych przypadkach dramatycznie zmalały? Nigdy! Obejrzyjcie powtórki. Daniel Craig i Steven Seagal mogliby się od niej uczyć budowania napięcia.
„W Tokio korek po starcie wyeliminował mnie z walki z czołówką, na Mistrzostwach Europy medal był bardzo blisko, ale skończyło się przeciętą oponą. Wczoraj, w decydującym momencie, walcząc o brąz zaliczyłam upadek. To już oczywiście mój błąd, ale trochę pecha też” – pisała na swoim facebookowym profilu po mistrzostwach świata w Val di Sole, które ostatecznie ukończyła na 5. miejscu.
Ale że Maja po każdym upadku się podnosi, nie omieszkała dodać:
„Jeszcze jedna szansa przede mną – mistrzostwa świata w maratonie MTB na włoskiej Elbie. Po ubiegłorocznym srebrze poziom motywacji TOP. Zaczynam więc ciężką pracę w pogoni za 🌈 ”.
Mogłaby już odpuścić, skoro i tak zsiada z roweru i kończy karierę. Ale wtedy nie byłaby sobą… I po to nam właśnie Maja Włoszczowska. Zostawi po sobie w światowym kolarstwie MTB bezdenną czarną dziurę. W Polsce jeszcze ogromniejszą, bo jej utalentowane następczynie, choć radzą sobie znakomicie, wciąż są bardzo młode. Dobrze by więc było, by ten wzór sportsmenki, człowieka, kobiety, nie zniknął ani im, ani nam wszystkim z kolarskiego horyzontu.